Gdy tak biegałem od bladego świtu po przemyskim Rynku Starego Miasta próbując ogarnąć to wszystko logistycznie i organizacyjnie... na me ramię sfrunął ptaszek. Była to młoda ptaszyna ucząca się dopiero latać, zdezorientowana i przestraszona hałasem dobywającym się ze sceny i kilkutysięcznym tłumem. Z pobliskiego drzewa usłyszałem ptasi szczebiot będący nawoływaniem jego matki.
Początkowo próbowałem zachęcić go do lotu ale oddalał się zaledwie na kilka machnięć skrzydłami i bezradnie lądował na bruku. Z pomocą znajomych umieściliśmy ptaszka na gałęzi drzewa, z którego słyszałem głos jego zaniepokojonej matki. Podleciała do niego, przynosząc w dzióbku jakiegoś robaczka. Szczęśliwy z takiego obrotu sprawy zostawiłem go jej opiece. Zrobiłem zaledwie kilka kroków gdy ptaszyna znów wylądowała na mojej ręce.
Cała sytuacja powtarzała się kilkunastokrotnie a uczestnicy imprezy zaczęli nas fotografować i nagrywać będąc przekonanymi, że to tresowany ptak.
Z magistrackiego budynku przytachaliśmy więc najdłuższą drabinę jaką znaleźliśmy aby osadzić ptaszka jak najwyżej i jak najbliżej jego gniazda. Spędziłem pod drzewem dosyć sporo czasu i zaglądałem tam przez cały dzień by upewnić się, że jest bezpieczny, że znowu nie zleciał na bruk i nikt go nie rozdeptał. Na "straży" zaś postawiłem rezolutne córeczki sympatycznego wystawcy, który miał rozłożone swe stoisko z oscypkami blisko tego drzewa. Mam nadzieję, że pozostał w gnieździe (ptaszek a nie pan od oscypków) i swe lotnicze próby odłożył co najmniej do następnego dnia, gdy na Rynku jest spokojniej i nie tak tłumnie.
Dziś, w obliczu tragedii jaka się wydarzyła dzień później, ta historia nabrała dla mnie symbolicznego wręcz znaczenia. Kapitan Morgan jak ta ptaszyna wytrwale lgnął do mnie, nie chcą wrócić do swego "domu". Pewnie uznacie to za nadinterpretację ale ptaszyna jawi mi się jako zwiastun i przewodnik tego co powinienem był zrobić w odpowiednim czasie... "weź mnie, nie odtrącaj bo i tak wrócę"...
Znalazłem jeszcze kilka ostatnich ze zrobionych przeze mnie zdjęć Kapitana Morgana...
... Pisałem to już prywatnie Monice z "Naszych Kocików"... Nadziałem się wczoraj w kieszeni na pęsetę, którą nosiłem przy sobie by wyciągać Morganowi kleszcze jak jeszcze biegał luzem... Ta pęseta... to było najboleśniejsze ukłucie jakie odczułem w życiu, bo trafiło prosto w serce...
11 lipca: Dusza Morgana wciąż ze mną obecna w najróżniejszych żyjątkach... Samiec Wonnicy piżmówki (Aromia moschata), który od trzech dni towarzyszy mi na papierosie podczas przerw w pracy. Dobry lotnik ale ma problemy z lądowaniami.