środa, 30 lipca 2014

Ojczymatka

Pokochałem małą Moirę a rola Ojczymatki dodaje mi sił w trudnym dla mnie czasie. Dwie istoty w Mroku. Myślę, że zostaliśmy sobie przeznaczeni. Ona otrzymała dom i opiekę a dla mnie zatliła boska iskierka.

Określenie Ojczymatka jest wynikiem roli jaką dla tego maleństwa teraz pełnię ale zaczerpnąłem je z bardzo pokręconej gry komputerowej Zeno Clash:


Moira nadal chce pić kocie mleko tylko z mojego pępka. W nocy co trzy godziny wdrapuje się na mój brzuch, budzi mnie masowaniem łapkami i "dojeniem" pępka. Obok łóżka trzymam więc kartonik z kocim mlekiem i strzykawkę do wprowadzenia napoju do "pępko-sutka".


Samodzielnie je pokarm stały (mokra karma dla Juniorów) a czasem coś podkradnie ze stołówki moich M&M'sów:


Wkrótce więcej wieści od Moiry.

W związku z wypadkiem jaki spotkał Morgana otrzymaliśmy wiele deklaracji pomocy w ulżeniu nam w wydatkach na jego leczenie i utrzymaniu trzech kocurów. Przekonałem się wówczas, że czasem na przyjaciół (nawet tych wirtualnych) można liczyć. Dotarła do nas wówczas przesyłka od Monique ("Po prostu koci świat"). Moje M&M'sy otrzymały sporą paczkę wypełnioną smakowitościami:





Wprawdzie Kapitana Morgana z nami już niestety nie ma ale zawartość przesyłki dała mi trochę "oddechu" w wydatkach na jedzonko dla M&M'sów i jest cennym, wartościowym wsparciem dla samotnego Ojczymatki. Dziękuję Monique!



niedziela, 27 lipca 2014

Witaj w domu maleńka

Moi drodzy blogowi przyjaciele. Trzymaliście kciuki by maleńka Moira znalazła kochający dom. Pisaliście też, że opieka nad kotem to dla człowieka zaszczyt i nie każdy na to zasługuje. Pragnę powiadomić Was, że dostąpiłem tego zaszczytu i mam nadzieję być tego godny. Oficjalnie więc oświadczam, że Moira stała się mieszkańcem naszej Tawerny.


Moira, ta która jest nawet ponad bogami i przędzie nić żywota jest mym przeznaczeniem. Zrobiłem to dla Niej, by nikt już jej nigdy nie skrzywdził, na pamiątkę Lui, dzięki której pokochałem koty i zaznałem choć kilka lat szczęścia oraz w hołdzie Kapitanowi Morganowi - wierząc, że jego cząstka żyje w tym maleństwie.

Witaj w domu Maleńka!


Nie będę się dziś rozpisywał.Opieka nad kotem to nie tylko zaszczyt ale i obowiązek. Pędzę więc ten obowiązek wykonywać z zaszczytem. 


Pokażę Wam więc tylko kilka zdjęć. A na końcu zobaczycie filmik, że to Ona dokonała wyboru domu a nie ja - w końcu to Ona jest boską Prządką...




Parapetówka czyli nocne (4 rano) kotów przy oknie przesiadywanie:



Pierwsze nieufne działania zaczepno-zapoznawcze...


..i pierwsze ukradkowe całuski...


Dzień dobry, jestem Moira, miło pana poznać panie Bucie...


Zostanę tu już z Wami bo się świetnie tutaj bawię...


Na koniec filmik o tym jak dorosły facet stał się kocią... matką...


To co widzicie na filmiku to mój pępek (wiem, wiem, trudno się rozeznać w tym gąszczu). Maleńka wdrapała się na mój brzuch, wbiła się pyszczkiem w pępek w poszukiwaniu pokarmu a skoro takowy się nie pojawił, zaczęła ugniatać brzuch by pobudzić "matczyny sutek" do działania. Rozwiązało to problem z napojeniem jej bo nie chciała w ogóle pić ani wody ani kociego mleczka czy to z miseczki, pipetki, szmatki czy palca. Ta bystra dziewczynka sama podsunęła rozwiązanie... Teraz mój rytm dnia i nocy wyznacza pojenie jej kocim mleczkiem z pępka o pojemności 3 ml mleka ;) Sami więc widzicie, że Moira wybrała mnie na swą... "ojczymatkę". Nie mogłem więc okazać się tą wyrodną.


czwartek, 24 lipca 2014

Moira

Po niespodziewanej i tragicznej śmierci Kapitana Morgana postanowiłem zawiesić na dłuższy czas działalność naszej Tawerny. W obliczu tego co się stało ale też wyczerpania (przede wszystkim psychicznego) związanego z moją pracą oraz kataklizmem, który dotknął me życie osobiste, słowa które dotąd wypływały ze mnie przestały tworzyć ciekawe historie a wiele rzeczy nie daje już radości.

Przerywam milczenie, bo podzielenie się z Wami dzisiejszym wpisem być może przyniesie trochę ulgi dla skołatanej duszy i oderwie choć na chwilę myśli od tego co teraz prywatnie doświadczam.

Dziś, w biały dzień, na ruchliwym Rynku Starego Miasta pod budynek Magistratu podrzucono dwa małe kociaki. Panie z kancelarii, które usłyszały żałosne miauczenie pod oknami zabrały te wystraszone biedactwa do biura. Straż miejska nie przyjęła zgłoszenia a telefonicznie poinformowano je ze schroniska, że kociaków tam również nie przyjmą. Ktoś szybko skojarzył mnie z kocią sferą i zadzwoniono do mnie czy nie zaopiekował bym się małym kotkiem. Odpowiedziałem, że to wykluczone, że nie jestem przygotowany na to ani finansowo ani psychicznie, przechodzę ciężki dla mnie okres w życiu a muszę samotnie utrzymać siebie i sam zapewnić opiekę moim dwóm kocurom. Mój opór został jednak złamany po drugim zdaniu, że jednego z tych podrzutków już ktoś przygarnął ale tego drugiego nikt nie chce. Biegnąc po Schodach Rycerskich w kierunku głównego budynku Urzędu Miejskiego pomyślałem, że zaopiekuję się kociakiem chwilowo próbując znaleźć mu jakiś dobry dom. Zabrałem więc malotę do swego biura:


Wykonałem kilka telefonów ale chętnych niestety nie było. Nie dziwię się. Ci co by mogli przygarnąć i zasługiwali na kota już mają swoje a i ciągle spotykają się z podobnymi historiami robiąc za "tymczasy". To wyjątkowo zły okres dla zwierząt. Wiele ich narodziło się po wiosenno-letnich amorach zasilając kolejne rzesze bezdomnych i niechcianych. Wiele z nich zostało wyrzucone z domów. Okres wakacyjny, gdy ludzie masowo pozbywają się zwierząt, zbiera tragiczne żniwo. Te dwa kociaki miały o tyle szczęścia, że ktoś "litościwie" wyrzucił je w widocznym miejscu a nie wywiózł do lasu, nie utopił, nie udusił,  nie zakopał czy nie zabił w jakikolwiek inny sposób.

Kotek zaczął dokazywać w biurze - urwałem się więc z pracy i popędziłem do domu. Choć niosłem go na rękach to nie wiem jakim cudem zrobił mi po drodze solidnego kupala do kieszeni kurtki co wyszło dopiero podczas wyciągania z niej kluczy do mieszkania.

Stawiałem, że podrzutek (kotek a nie kupal) jest kocurkiem ale już po pierwszych chwilach w domu zacząłem podejrzewać, że jest to kotka... Na wstępie zrobiła piekielną awanturę witającym ją Mefisto i Morfeuszowi.


Zabrałem ją do zaprzyjaźnionego weterynarza by zrobił ogólny przegląd jej stanu. Nie wiem jak to interpretować ale zawsze w szczególnych, nagłych i pilnych przypadkach trafiam na burzę lub raczej burza trafia na mnie. Gdy niosłem Mefisto oberwaliśmy kulami gradowymi, pędząc z wykrwawiającym się Morganem zlał nas wodospad deszczu. Nie inaczej było tym razem. Może to patron dnia, w którym się urodziłem, gromowładny Thor ciska we mnie z jakiegoś powodu piorunami. No tak, dziś jest czwartek - Jego dzień...

Weterynarz potwierdził, że jest to kotka i ocenił jej wiek na około 8-10 tygodni. Nie zawyżajmy damie wieku więc przyjmijmy, że jest to 8 a nie 10 tygodni a datę jej urodzenia ustalmy na 29 maja. Odrobaczyliśmy ją i umówiliśmy na następne wizyty. Mała dama waży 0,475 kg czyli pewnie tyle co jedna łapka moich M&Msów. W porównaniu z nimi jest maciupka i muszę ją wyciągać z najsekretniejszych kątów, o których nawet nie miałem pojęcia, że istnieją w moim mieszkaniu, starając się przy tym jej czymś nie przygnieść.



Nie wiem czy jest tak smoliście czarna jak Mefisto bo na razie jest lekko przykurzona. Z pewnością ma bardzo duży apetyt a co ważne je samodzielnie.


Nie wiem czy potrafi korzystać z kuwety. Co jakiś czas wsadzam ją do kociej latrynki. Coś tam sobie grzebie w żwirku, przysiada jakby chciała zrobić to co trzeba ale moje kocury ją rozpraszają bo zbiegają się do tej czynności jak na jakieś widowisko. Póki co więc latam ze szmatą po mieszkaniu...




Przez grzech zaniechania zginął Kapitan Morgan i nie mógłbym popełnić już takiego błędu. Zabrałem ją więc do siebie choć nie chcę się do niej przywiązywać i będę wciąż starał się znaleźć jej dobrych opiekunów. Nie widzę możliwości jej zatrzymania ale... to cudna istotka. 



Dziwne znaki. Od kogo? Losu? Bogów niejedynych? 
Dla kogoś ważnego (najważniejszego) dla mnie umarłem... Choć ciężko przekładać relacje międzyludzkie na zwierzęco-ludzkie to może narodziłem się właśnie dla Moiry... a może to Morgan powrócił w innym futerku...
Tak, nadałem jej imię... MOIRA...


Moira. Krótki filmik...


piątek, 4 lipca 2014

Skrzydlata dusza Kapitana Morgana

Przemyśl - miasto, w którym się urodziłem i mieszkam, nazywane jest stolicą fajek i dzwonów a to z racji nadal przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez miejscowych ludwisarzy i rzemieślników starej i szlachetnej sztuki odlewania dzwonów oraz wyrobu fajek. Każdego roku organizujemy Święto Fajki, na które zjeżdżają miłośnicy fajkarstwa i fajczarstwa, by wziąć udział w barwnej paradzie ulicami miasta, turnieju wolnego palenia fajki i imprezach towarzyszących, rzemieślnicy zaś, by zaprezentować swe wyroby oraz spotkać się w fajkarskim gronie przyjaciół. Nie inaczej było w ubiegłą niedzielę, gdy organizowaliśmy tę imprezę po raz dziewiąty.

Gdy tak biegałem od bladego świtu po przemyskim Rynku Starego Miasta próbując ogarnąć to wszystko logistycznie i organizacyjnie... na me ramię sfrunął ptaszek. Była to młoda ptaszyna ucząca się dopiero latać, zdezorientowana i przestraszona hałasem dobywającym się ze sceny i kilkutysięcznym tłumem. Z pobliskiego drzewa usłyszałem ptasi szczebiot będący nawoływaniem jego matki.



Początkowo próbowałem zachęcić go do lotu ale oddalał się zaledwie na kilka machnięć skrzydłami i bezradnie lądował na bruku. Z pomocą znajomych umieściliśmy ptaszka na gałęzi drzewa, z którego słyszałem głos jego zaniepokojonej matki. Podleciała do niego, przynosząc w dzióbku jakiegoś robaczka. Szczęśliwy z takiego obrotu sprawy zostawiłem go jej opiece. Zrobiłem zaledwie kilka kroków gdy ptaszyna znów wylądowała na mojej ręce.



Cała sytuacja powtarzała się kilkunastokrotnie a uczestnicy imprezy zaczęli nas fotografować i nagrywać będąc przekonanymi, że to tresowany ptak.

Z magistrackiego budynku przytachaliśmy więc najdłuższą drabinę jaką znaleźliśmy aby osadzić ptaszka jak najwyżej i jak najbliżej jego gniazda. Spędziłem pod drzewem dosyć sporo czasu i zaglądałem tam przez cały dzień by upewnić się, że jest bezpieczny, że znowu nie zleciał na bruk i nikt go nie rozdeptał. Na "straży" zaś postawiłem rezolutne córeczki sympatycznego wystawcy, który miał rozłożone swe stoisko z oscypkami blisko tego drzewa. Mam nadzieję, że pozostał w gnieździe (ptaszek a nie pan od oscypków) i swe lotnicze próby odłożył co najmniej do następnego dnia, gdy na Rynku jest spokojniej i nie tak tłumnie.



Dziś, w obliczu tragedii jaka się wydarzyła dzień później, ta historia nabrała dla mnie symbolicznego wręcz znaczenia. Kapitan Morgan jak ta ptaszyna wytrwale lgnął do mnie, nie chcą wrócić do swego "domu". Pewnie uznacie to za nadinterpretację ale ptaszyna jawi mi się jako zwiastun i przewodnik tego co powinienem był zrobić w odpowiednim czasie... "weź mnie, nie odtrącaj bo i tak wrócę"...

Znalazłem jeszcze kilka ostatnich ze zrobionych przeze mnie zdjęć Kapitana Morgana...



... Pisałem to już prywatnie Monice z "Naszych Kocików"... Nadziałem się wczoraj w kieszeni na pęsetę, którą nosiłem przy sobie by wyciągać Morganowi kleszcze jak jeszcze biegał luzem... Ta pęseta... to  było najboleśniejsze ukłucie jakie odczułem w życiu, bo trafiło prosto w serce...


11 lipca: Dusza Morgana wciąż ze mną obecna w najróżniejszych żyjątkach... Samiec Wonnicy piżmówki (Aromia moschata), który od trzech dni towarzyszy mi na papierosie podczas przerw w pracy. Dobry lotnik ale ma problemy z lądowaniami.



środa, 2 lipca 2014

Kapitan Morgan... pożegnanie...

Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze, wpisy, prywatne wiadomości i maile. Tak wielu z Was wsparło nas dobrym słowem i trzymało kciuki. Otrzymaliśmy też dużo deklaracji pomocy finansowej i rzeczowej przeznaczonej na leczenie Morgana, zgłosiły się też fundacje i stowarzyszenia obiecujące wsparcie prawne i formalne w "batalii" o kocurka. Nawet na co dzień konkurujący ze sobą weterynarze odezwali się do mnie z propozycją pomocy oraz z poradami jak karmić kota ze zdruzgotaną szczęką.




Dziękuję Wam za to wszystko. Każdy Wasz wpis czy wiadomość traktuję indywidualnie i zawsze każdemu odpisuję z osobna. Tym razem nie jestem w stanie tego zrobić. To jeden z najczarniejszych i najbardziej smutnych dni w moim życiu. Morgana już nie ma z nami. Zasnął na zawsze. Mnie, dorosłemu facetowi, który nie jedno już złego przeszedł w życiu, płyną łzy, które dławią gardło i nie pozwalają dziś normalnie funkcjonować. Moje działania wybiegały w kierunku jak zapewnić Morganowi najlepsze leczenie i opiekę i takiego scenariusza nie przewidywaliśmy.

Po wczorajszych, drastycznych zdjęciach, chcę przypomnieć Wam Kapitana Morgana takiego jakiego znaliśmy i kochaliśmy. Cudownego, przyjaznego i towarzyskiego kocura, intrygującego jednookiego pirata...

Zapamiętajcie go takim jaki był...

...a Ty Boże Nie-Jedyny...

Jeśli skraweczek Nieba
jest przeznaczony dla kotów,
to chyba Cię prosić nie trzeba
byś Morgana tam przyjąć był gotów...

Bo jeśli się światem zajmujesz
(a wielu z nas ciągle w to wierzy),
to chyba też widzisz i czujesz,
że to się Piratowi należy...

Co prawda - i nikt nie zaprzeczy -
on modlił się mrucząc - jak zwierzę,
to jednak był bardziej człowieczy
niż wielu klepiących pacierze.

Więc jeśli to usłyszysz tam w Niebie
i widzisz, że on się tu męczy,
to weź go już Boże do siebie,
On Ci się miłością odwdzięczy...

* Wiersz Franciszka J. Klimka "List do Pana Boga w sprawie kota Maćka"