Szana...
Nigdy jej nie poznaliście. Psa, który na króciutką chwilkę zagościł w moim życiu. Szana pochodziła z tego samego domu co mój pierwszy kocur, Baldrick (wówczas miał imię Jazz), w hołdzie któremu powstał ten blog. Oba zwierzaczki zostały opuszczone przez swoją opiekunkę, która wyjechała za granicę, zostawiając je w pustym, zimnym domu. Nie chcę się tu pastwić nad tą panią i oceniać jej postępowania - spuszczam więc na jej osobę zasłonę obrzydzenia i niepamięci. Kocur Jazz i suczka Szana była tam codziennie odwiedzana przez Lui, która dwa razy dziennie biegła na drugi koniec miasta, by nakarmić opuszczone zwierzaki i wyprowadzić suczkę na spacer.
Zaczęła w nas kiełkować myśl, by przygarnąć je do naszego domu. Namawiała mnie do tego Lui ale ja broniłem się przed tym przez jakiś czas... jak się okaże zbyt długi... Miałem wówczas bardzo gorący okres, zarówno w pracy jak i z moimi zajęciami nie związanymi z zawodem. Roboczy tydzień nigdy się u mnie nie kończył, po powrocie z mojej normalnej pracy zajmowałem się menedżerowaniem różnych zespołów muzycznych, organizowaniem koncertów, udziałem w festiwalach. Praca, menedżerka, weekendowe koncerty i festiwale i tak w kółko... Mimo tylu moich zajęć byliśmy wówczas kompletnie spłukani finansowo... Wszelkie argumenty przemawiały przeciw temu aby podjąć się stałej opieki nad opuszczonymi ale przecież nie swoimi zwierzętami. Obiecałem Lui, że jak tylko zakończę swój "maraton" poważnie się jednak nad zastanowię co robić.
Minęły prawie dwa miesiące, natłok zajęć u mnie troszkę zelżał ale i po prawdzie miałem też dość tego codziennego alertu, pt. trzeba zajrzeć choć na chwilę do tamtych zwierzaków. Żal jednak było patrzeć na nie, zostawiać je zamknięte w czterech nieprzytulnych ścianach, zupełnie samych...
Szana miała już swoje lata. Była kilkunastoletnią, schorowaną a nigdy nie leczoną i pozbawioną właściwej opieki suczką. Jej zapach zwalał z nóg, wypadła jej większość sierści a w miejscach, gdzie jeszcze ją miała sterczały poplątane kłaki. Przypominała raczej psa zombi niż domowego psa...
Mój brat, gdy ją zobaczył... określił ją mianem...
..."Szana - Ogar z Piekieł po nieudanej transmutacji"...
Była tak brzydka, że aż urocza!!!
Te zdjęcia zostały zrobione podczas jednego ze spacerów, na które zabieraliśmy Szanę zanim trafiła do naszego domu. Zauważyłem wówczas, że jej kondycja jest coraz gorsza a suczka dodatkowo zaczęła kuleć. Obiecałem wówczas sobie, że za kilka dni, gdy ogarnę organizacyjnie mój najważniejszy ale ostatni w sezonie duży koncert plenerowy zabierzemy pieska do domu, pożyczę skądś pieniądze i zabierzemy ją do weterynarza...
Gdy Lui była z kolejną wizytą u Szany i Jazza, przełamałem się i zadzwoniłem do niej, by obwieścić, że godzę się na przygarnięcie Szany a nad Jazzem się jeszcze zastanowię (uwierzycie, że wówczas nie przepadałem zbytnio za kotami?)....
Był wieczór, pobiegłem na strych, wyciągnąłem tekturowe pudło, odpowiednio je przyciąłem, porżnąłem swoją ulubioną pościel "łączkę" i wymościłem nią tak powstałe tymczasowe legowisko dla suczki.
Pierwsze chwile Szany w naszym domu...
Jakaż Lui była wtedy szczęśliwa! Ja sam nigdy bym się po sobie nie spodziewał, że tyle radości przyniesie mi przygarnięcie tego zombiaka. Tuliła się do mnie a w naszym domu powiało jakimś takim ciepłem. Pamiętam, że pomyślałem wtedy "Rany! Ja już kocham tego psa"... W mojej głowie zaczęły układać się plany na następne dni... zrobić jej wygodne legowisko, które zastąpi moją "łączkę", koniecznie wybrać się do weterynarza, kupić to, zadbać o tamto...
Nastała noc... Szana zaczęła łkać i popiskiwać... Przemawiałem do niej łagodnie, zapewniając że już nigdy nie będzie sama, że się nią zaopiekujemy, będziemy kochać... Szana wciąż jęczała żałośnie... zauważyłem, że z jej sutków cieknie jakaś śmierdząca ciecz...
Spędziłem przy jej legowisku całą noc... do świtu głaszcząc ją i mówiąc do niej... Rano musiałem pójść do pracy... zbudziłem Lui, która wstała i zabrała Szanę na spacer, po którym Lui miała pojechać z pieskiem do weterynarza... Ja w tym czasie szykowałem się do pracy... Minęła zaledwie chwilka... a Lui wróciła ze spaceru zapłakana... Przyniosła Szanę na rękach... "Nie może chodzić!!!". Co robić? Co robić? Kazałem Lui złapać taksówkę i bez zwłoki pojechać z Szaną do lecznicy, ja w tym czasie pobiegłem do pracy, aby zwolnić się u szefostwa i dołączyć do Lui później... Nie zdążyłem... Telefon od Lui: "Szana bardzo cierpiała. Rak wątroby. Uśpiłam ją. To koniec"...
Ten, który nigdy nie obcował ze zwierzętami, nigdy nie zrozumie jak wielkim bólem jest ich odejście... Ja nigdy wcześniej tego również nie zaznałem... Szana była u mnie zaledwie jedną noc... rozumiecie... jedną pieprzoną noc a serce mi wtedy pękło. Nigdy, przenigdy nie wybaczę sobie, że nie zabrałem ją z tamtego domu kilka tygodni wcześniej. Zawsze już będę pamiętał jak wiele powodów znajdowałem, by odwlec w czasie jej przygarnięcie... Tego cudnego ogara z piekieł, tego zmutowanego zombiaka, który otworzył moje serce na zwierzęta... Szana... wybacz mi, proszę...
Jazz...
Kilka dni później zabraliśmy z tamtego domu kocura Jazza, którego nazwałem Baldrickiem i pod takim imieniem poznaliście go i Wy na tym blogu. Nie chciałem, by spotkał go podobny los do Szany... Nie znam boskich planów, nie rozumiem ich... Czy wszystko to co jest nam przeznaczone ma rzeczywiście sens i ma nas czegoś nauczyć? Szana żyła u mnie zaledwie jedną noc...Baldrick umarł dwa miesiące później...
Najpopularniejszym wpisem na moim blogu jest ten, w którym opisałem chorobę Baldricka (patrz: "Koci zabójca - Przewlekła niewydolność nerek")... Wpis ten odnotowuje tysiące odwiedzin. Ludzie niewiele wiedzą o tej chorobie a szukając jakichkolwiek informacji trafiają często do mojej Tawerny, zadają pytania w komentarzach albo mailach, opisują swoje smutne historie, wspominają swoich kocich przyjaciół, którzy cierpieli na PNN, szukają pocieszenia, rady, wsparcia... Jakże smutna jest ta "popularność". Wraz z nimi przeżywam ich historie a cios jakim była śmierć Baldricka odtwarzam w swej głowie raz jeszcze i jeszcze...
Wielu z Was słyszało o Baldricku, często go wspominam choćby jednym zdaniem opisując przygody moich obecnych kocurów Mefisto i Morfeusza. Ale niewielu pewnie zna lub pamięta jego historię. Po jego śmierci, dwa lata temu, napisałem na tym blogu "epitafium", w którym wyrzuciłem cały swój ból po jego stracie. Przytoczę tutaj tamten wpis:
Baldrick. Jedyny potomek hodowcy świń i kobiety z brodą jest już w Krainie Wiecznych Łowów. Mam nadzieję, że knując swe najcwańsze z cwanych planów odnajdzie tam swą wymarzoną rzepę. Baldricku, gdy spotkasz tam Franciszka z Haszyszu, przekaż mu, że chomąto z niego przepocone a nie Patron.
Baldrick przeżył niecałe 7 lat. Do mojej norki trafił pod koniec sierpnia. Całe życie miałem alergię na koty - tą rzeczywistą, objawiającą się kichaniem, zatkanym nosem, załzawionymi oczami, ogólnym złym sampoczuciem plus szczególne wyczulenie na specyficzny koci zapach. W zadymionej i zatłoczonej knajpie czy na ulicy potrafiłem wyczuć, że w pobliżu jest jakiś właściciel kota, mimo że nikt inny poza mną tego nie wyczuwał. Początkowo mocno się wzbraniałem przed przygarnięciem Baldricka (nazywał się jeszcze wtedy Jazz), ale serce nie pozwoliło mi pozostawić go w jego dotychczasowym kochającym zwierzęta inaczej, pustym i zimnym domu. O dziwo, bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Zmienił się też mój stosunek do kotów, przez ten krótki czas z Baldrickiem uczyłem się patrzeć na świat kocimi oczami. Nawet taki ja - wydawałoby się "lajkonik" w kocich tematach, miałem świadomość tego, że opieka nad kotem to przede wszystkim obowiązek i rzeczywista odpowiedzialność i troska o tą istotę, dbanie o jego nie tylko oczywiste potrzeby jak spanie, jedzenie czy latryna, ale też ciągła obserwacja, regularne kontrolowanie stanu zdrowia poprzez choćby wizyty u weterynarza, dbanie o jego rozwój psychofizyczny czy zwykłą potrzebę zabawy. Zupełnie jak z dzieckiem. Stąd te wszystkie domki, legowiska, tunele, tory przeszkód i inne "atrakcje", które samodzielnie wykonałem. Stąd też decyzja o przygarnięciu Mefisto, jako kompana dla Baldricka. Mimo początkowych obaw co do przygarnięcia drugiego kota, była to dobra decyzja. Pomijając fakt, że uratowaliśmy wycieńczonemu i choremu Mefisto życie to towarzystwo ujawniło w Baldricku uśpioną do tej pory chęć zabawy oraz zachowania społeczne.
Czy Baldrick żyłby jeszcze, gdyby trafił do mnie wcześniej? Niewydolność nerek nie pozostawia złudzeń. To śmiertelna choroba - jest tylko kwestią czasu, tygodni, dni, może nawet miesięcy. Niektóre koty żyją nawet jeszcze z tym kilka lat, gdy odpowiednio wcześnie się zareaguje. Zniszczonych nerek nie ma szansy odbudować, jedynie co można to powstrzymać rozwój choroby. Te dwa miesiące pobytu Baldricka u nas, pozwoliły mi dostrzec, że mimo teoretycznie pięknego i zdrowego wyglądu, nie do końca jest z jego kondycją dobrze. Jednak wizyta u weterynarza zaskoczyła nas aż tak tragicznym wyrokiem. Niestety codzienne kroplówki, zastrzyki, medykalia nie mogły pomóc, wobec zatrucia organizmu toksynami, na tyle, że Baldrick przestał sam walczyć o swoje życie i przyjmować posiłki.
Ostatnie lata nie były zbyt pomyślne w moim życiu. Jestem bardzo zmęczony, głównie psychicznie. Poświęcając się pracy oraz działalności na rzecz mego Miasta i społeczności, angażując się w różne działalności i aktywności, pomagając innym, zapomniałem gdzieś w tym wszystkim o sobie i swoich potrzebach. Ruina finansowa, własne problemy zdrowotne i zawodowe, ludzie, którzy zniszczyli moje marzenia i ciężko wypracowane "sukcesy", ci obcy jak i ci, dla których poświęciłem swój czas, pieniądze, życie prywatne i zdrowie, również ci, których uważałem za przyjaciół nie sprawdzili się, pozostawiając z problemami, nie podejmując choćby dla przyzwoitości minimum zainteresowania czy pomocnych działań...
Ponoć wujek Adi miał mawiać "Im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta" - w rzeczywistości to słowa Dżi Bi Shawa. Sprawdzają się, niestety. Może stąd wyjątkowa troska, którą otoczyłem te dwa śmierdzioszki. Być może kot w tej całej swojej indywidualistycznej postawie i swoistym umiłowaniu wolności wyboru, wydaje się być mało towarzyski - nic bardziej mylnego. Uspokajają mnie i potrafią być na swój sposób wdzięcznymi kompanami.
Ja nie wymagam od kota bezgranicznej wierności, bo bądź co bądź to "tylko" zwierzę" i jego specyficzna natura. Kot nie stanie w obronie i nie pomoże w kryzysowej sytuacji. Nie wymagam od kota tego wszystkiego, od ludzi - zwłaszcza przyjaciół już zdecydowanie tak. Nie sprawdzili się... żaden. Kot nie rozłoży nieszczerze łapek i nie zamruczy "nie mogłem pomóc. stary, no cóż jak mogłem zrobić", on nie zrobi nic, bo cóż może rzeczywiście zrobić. Być może za garść smakołyków kot potrafiłby nawet zdradzić, dlatego, że jest głodny, bądź zadziała instynkt przetrwania. Człowiek zdradzi, opluje, doniesie za nic, za żadne błyskotki, ot tak dla samej satysfakcji wbicia komuś szpady w plecy. Jeśli człowiek potrafi to zrobić zupełnie gratis, to co dopiero, gdy dostanie za to szekla... a gdyby tych szekli było tysiąc?
W obliczu tego wszystkiego, śmierć Baldricka, boli jeszcze bardziej.
Będzie brakować mi przede wszystkim tego spokoju, który dawała mi opieka nad nim, tego jak witał mnie codziennie w progu słysząc, jak wstukuję kod do swego mieszkania, oraz jego porannych pobudek. Nauczył się rozróżniać dźwięk dzwoniącego telefonu od komórkowego budzika, przybiegając po drugiej dzwoniącej "drzemce" trykając mnie w policzek noskiem lub łapką (niestety nie odróżniał dnia roboczego od weekendu ;)
Przyroda chyba dba o równowagę. Życie za życie. Uczynię wszystko, by życie Mefisto było jak najdłuższe, zdrowe i szczęśliwe. Umarł król, niech żyje król.
Może uznacie to epitafium za żałosne... tak na koniec: koty choć nazywam je Śmierdziuszkami nie śmierdzą, ludzie za to tak... ludzkie zombie, trącący już za życia trupem. Jedno z moich alter ego Angus McBeam mówi wszystkim Póg mo thóin!
Wiem, że inne zwierzęta nie zastąpią tego przyjaciela, który odszedł. Po prostu się nie da. Po odejściu Baldricka przelałem całą miłość i troskę na Mefisto i Morfeusza, a wciąż myślę o Baldricku i czasem wyobrażam sobie, że gania tu razem z moimi M&M'sami.
Gorąco jednak wszystkich namawiam, by po stracie przyjaciela przygarnąć jakiegoś kociaka lub psiaczka - najlepiej takiego, któremu można uratować życie zabierając go ze schroniska.
Tym, którzy utracili przyjaciela, dedykuję piękny wiersz Klimka. Wierzę w przesłanie tego wiersza - śmierć Baldricka dała życie Mefisto i Morfeuszowi, którzy dogorywali by w schronisku.
Zapłacz
kiedy odejdzie,
jeśli Cię serce zaboli,
że to o wiele za wcześnie
choć może i z Bożej woli.
Zapłacz
bo dla płaczących
Niebo bywa łaskawsze
lecz niech uwierzą wierzący,
że on nie odszedł na zawsze.
Zapłacz
kiedy odejdzie,
uroń łzę jedną i drugą,
i – przestań
nim słońce wzejdzie,
bo on nie odszedł na długo.
Potem
rozglądnij się wkoło
ale nie w górę;
patrz nisko
i – może wystarczy zawołać,
on może być już tu blisko…
A jeśli ktoś mi zarzuci,
że świat widzę w krzywym lusterku,
to ja powtórzę:
on w r ó c i…
Choć może w innym futerku...
Artur...
Był moim kolegą a zarazem kierownikiem schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nie byliśmy w jakichś wielkich zażyłościach ale znaliśmy się, lubiliśmy, czasem współpracowali przy różnych akcjach na rzecz bezdomnych zwierząt. Przy okazji moich koncertów i festiwali starałem się promować ideę adopcji zwierząt i pomocy dla schroniska poprzez zbiórkę karmy, wystawy fotografii zwierząt, itd.
Choć różniliśmy się w kilku kwestiach związanych z prowadzeniem schroniska a szczególnie opieki weterynaryjnej nad przebywającymi tam zwierzętami to jednego nie można było Arturowi odmówić. Jako młody, długowłosy mężczyzna zostając kierownikiem schroniska zastał je w kompletnej ruinie. Zwierzęta żyły tam wówczas w podłych warunkach i choć do dziś w schronisku jest wiele do zrobienia to przez lata dzięki Arturowi przeszło metamorfozę.
Artur zawsze był skryty. Nigdy nie mogłem go rozgryźć jaki jest na prawdę. Z pewnością był wrażliwy - towarzystwo zwierząt wyzwala w człowieku niespotykane pokłady wrażliwości i miłości. Czasem jednak oddala od ludzi i upośledza kontakty towarzyskie. A pracując w takim miejscu jakim jest schronisko doświadczasz rzeczy, które innym ludziom są obce, nieznane, niezrozumiałe, bolesne. Mało tam miejsca na radość. Jesteś świadkiem okrucieństwa, głupoty i podłości ludzi. Efektem ich czynów są okaleczone, torturowane, zaniedbane, chore i umierające zwierzęta, które w okropnym stanie trafiają do takich przytułków. Doświadczasz bezsilności, gdy mimo starań brakuje środków, by zapewnić tym zwierzętom lepszy byt, gdy dla wielu zwierząt jest już za późno i schorowane, umierające dogorywają lub muszą zostać uśpione w schronisku.Doświadczasz bezsilności i tracisz wiarę w ludzi, nie tylko gdy jesteś świadkiem świadomego okrucieństwa lecz gdy spotykasz się z niewytłumaczalną głupotą kiedy zgłasza się do schroniska jakaś "miłośniczka" zwierząt i chce wymienić swego starego kota na jakiegoś nowego kociaczka, gdy przychodzą ludzie chcący zrobić prezent swemu dziecku w postaci kota lub psa z reklamówką, w której chcieli taki "prezent" zabrać do domu, gdy jednego dnia ktoś adoptuje zwierzę aby za jakiś czas dokonać największego skurwysyństwa jakim jest danie bezdomnemu nadziei, by go podrzucić w jakimś worku lub pudle pod bramy schroniska...
Artur popełnił samobójstwo... Ludzie wysnuwają różne teorie na temat przyczyny tak tragicznej decyzji. Nie mam zapędów nekrofilskich, to nie temat na spekulacje, przypuszczenia czy plotki. Dobry człowiek nie żyje...
Wybierając się na pogrzeb wahałem czy zabrać ze sobą Mefisto przez te wszystkie tabliczki z zakazem wprowadzania zwierząt i nieobecność innych zwierząt, które spodziewałem się ujrzeć z ich opiekunami (zwierzętami przygarniętymi przez nich przecież właśnie ze schroniska prowadzonego przez Artura). Nie byłem pewien czy powinienem przekroczyć z moim kocurem bramę cmentarza. Tak jednak podpowiadało mi serce. Poniższe zdjęcie zrobił jakiś pan, który przesyłając mi je napisał, że nasze pojawienie się stanowiło dla niego i innych uczestników jakieś cudowne i wzruszające zjawisko będące pięknym hołdem dla Artura...
Maniuś...
Poniższy tekst napisałem po śmierci Maniusia. Ukazał się on w jednym z lokalnych miesięczników ("Maniuś. Pamięć o dobrodusznym skrzacie", Przemysław Grządziel, Nasz Przemyśl, Listopad 2008).
Czasem wspominamy tych którzy odeszli - naszych bliskich, rodzinę znajomych. Pamięta się również o tych „wielkich” – politykach, aktorach, pisarzach i innych wybitnych postaciach, którzy przeszli już na drugą stronę. Ci zawsze pozostaną w pamięci żywych poprzez celebrowanie kolejnych rocznic ich śmierci.
Chciałbym wspomnieć zwykłego człowieka, któremu nie pisane są pomniki, tablice pamiątkowe czy rocznicowe artykuły. Nie był nawet moim przyjacielem, znaliśmy się po prostu, spotykaliśmy przypadkowo, czasem dłużej gawędzili, a jednak jego śmierć wyjątkowo mnie przybiła. Może dlatego, że był symbolem jakiejś epoki, wolności która wraz ze śmiercią takich osób odchodzi w niebyt i ustępuje nachalnemu materializmowi, konsumpcjonizmowi i brakiem ideałów. Nie znaliście go osobiście, choć wielu z was mijało go codziennie na ulicy; nie wiecie jak naprawdę się nazywał, choć większość potrafiłoby wskazać kto to; nie wiecie jak żył, mimo że na jego widok potrafiliście go ocenić i zaszufladkować.
Czasem wspominamy tych którzy odeszli - naszych bliskich, rodzinę znajomych. Pamięta się również o tych „wielkich” – politykach, aktorach, pisarzach i innych wybitnych postaciach, którzy przeszli już na drugą stronę. Ci zawsze pozostaną w pamięci żywych poprzez celebrowanie kolejnych rocznic ich śmierci.
Chciałbym wspomnieć zwykłego człowieka, któremu nie pisane są pomniki, tablice pamiątkowe czy rocznicowe artykuły. Nie był nawet moim przyjacielem, znaliśmy się po prostu, spotykaliśmy przypadkowo, czasem dłużej gawędzili, a jednak jego śmierć wyjątkowo mnie przybiła. Może dlatego, że był symbolem jakiejś epoki, wolności która wraz ze śmiercią takich osób odchodzi w niebyt i ustępuje nachalnemu materializmowi, konsumpcjonizmowi i brakiem ideałów. Nie znaliście go osobiście, choć wielu z was mijało go codziennie na ulicy; nie wiecie jak naprawdę się nazywał, choć większość potrafiłoby wskazać kto to; nie wiecie jak żył, mimo że na jego widok potrafiliście go ocenić i zaszufladkować.
Maniuś (foto: Tomek Trojnar) |
Tylko Ty proszę Cię Boże bądź przy mnie
Gdy przyjdzie po mnie śmierć
Maniuś... skrajnie pozytywnie
zakręcony człowiek, przyjaciel wszystkich istot na ziemi. Każde miasto ma swoje
kamienne pomniki - on był żywym pomnikiem Przemyśla. Przechadzając się po
ulicach przemyskiej starówki zawsze można było spotkać charakterystycznego
brodatego skrzata, który lubił przysiadać się do ludzi i snuć swoje
niestworzone gawędy...
Manek nie był rodowitym przemyślaninem, przybył do nas z
Polski lata temu i tak wrósł w nasz klimat, że każdy wyobrażał sobie, że jest
tutaj od zawsze. O takich ludziach mówi się, że to oryginały, nieszkodliwe
świry, niebieskie ptaki, ludzie zagubieni w świecie, w którym przyszło im żyć,
skłóceni z życiem, ceniący sobie swobodę, wolność, brak ograniczeń. Nikt tak
naprawdę nie wie, czy jest to wybór świadomy, zrządzenie losu czy ucieczka
przed odpowiedzialnością, obowiązkami, rodziną. Jak żył, skąd przybył, co robił...
nie ważne. Nawet najbliżsi przyjaciele nie odtworzą spójnej biografii, bo i po
co?
Sam słyszałem z jego ust co najmniej kilka wersji życiorysu, a że był
bajarzem pierwszego sortu żadna z nich mogła nie być prawdziwa lub prawdziwe
były wszystkie. Gdyby zaszył się w Bieszczadach byłby legendą, postacią
romantyczną – ot bieszczadzkim zakapiorem, o których dziś pisze się piosenki,
robi reportaże, opowiada najdziwniejsze historie.
Maniuś ukochał jednak
Przemyśl, tu znalazł przyjaciół, którzy w potrzebie ratowali dachem nad głową,
ciepłą strawą, towarzystwem. Spacerując po ulicach naszego
miasta obdarzał wszystkich napotkanych ludzi uśmiechem i dobrym słowem. Wielu
myślało: samotny, bezdomny lecz szczęśliwy, dla niego czas pewnie liczy się
inaczej. Spokój i pogoda ducha, radość, beztroska. Niewielu wiedziało o tym, że
od lat cierpi, zmaga się z bólem i chorobą, która ostatecznie zamknęła mu
powieki na zawsze. Pogrzeb był skromny tak jak i jego życie. W ostatnią drogę
odprawili go przyjaciele, był ksiądz, dudniły bębenki, zabrzmiał wyjątkowy utwór
„Boże...” zespołu Maska:
Gdy przyjdzie po mnie śmierć
Niech pachną białe bzy
Niech drzewa głaszcze wiatr
Gdy powie pora iść, nie będę wtedy sam
Gdy przyjdzie po mnie śmierć
Nie płaczcie za mną proszę
Gdy przyjdzie po mnie śmierć
Odejdę bez rozpaczy
Gdy powie pora iść, nie, nie zaskoczy mnie
W ten dzień, ostatni dzień
Ja wiem to bardzo boli
Gdy przyjdzie po mnie śmierć
W ten dzień zaufam Tobie
Gdy powie pora iść,
bądź przy mnie proszę Cię
... to właśnie Maniuś
zagrał główną rolę w teledysku do tego utworu, a zagrał tam siebie i swoją
śmierć... W
ten deszczowy, ponury dzień, słowa tej właśnie piosenki szczególnie brzmiały mi
w uszach... Boże... bądź przy nim...
Teledysk zespołu MASKA do utworu "Boże". Wszystkie sceny zostały nagrane w Przemyślu (lipiec-sierpień 2006), ujęcia koncertowe pochodzą z koncertu zagranego przez Maskę na moje zaproszenie również w Przemyślu (2 lipca 2006). Autorem teledysku jest mój kolega Manson.
To co teraz myślę nie umiem wyrazić słowami. Po prostu to było piękne .
OdpowiedzUsuńDziękuję. Myślałem, że nigdy tego wpisu nie skończę. Trudno było to wszystko ubrać w słowa ale potrzebowałem to z siebie "wyrzucić" nawet gdyby nikomu nie chciało się czytać takiej epistoły. Pozdrawiam.
UsuńBardzo przejmujace i niezwykle smutne jest to, co napisales. Niepotrzebnie sie gryziesz, ze zwlekales z adopcja, tak widocznie musialo byc. Dales zwierzetom krotka, ale bardzo intensywna milosc, dzieki nim uratowales dwa nastepne. Masz racje, zwierzeta czynia nas lepszymi ludzmi, a ich smierc jest wyrwa w duszy nie do zapelnienia.
OdpowiedzUsuńSciskam Lui i Ciebie bardzo mocno.
Oj, gryzie i będzie gryźć mnie to jeszcze długo. Tak jakbym popełnił grzech zaniechania, który uważam za jeden z najgorszych. Wolę popełnić błąd niż przez bezczynność lub brak decyzyjności zaprzepaścić to co ważne. Z powyższych historii jest jednak jakaś nauka i dla mnie i dla czytelników. Kochajmy odpowiedzialnie.
UsuńGdyby czlowiek przewidzial, ze upadnie, to by sie zawczasu polozyl.
UsuńDaremne zale, prozny trud, bezsilne zlorzeczenia,
przezytych ksztaltow zaden cud nie wroci do istnienia...
Ech, często tak jest, że "przewróciło się - niech leży" :) Ja raczej przewidując upadek dokonuję dodatkowo karkołomnego pikowania ryjem na glebę :)
UsuńZgadzam się w pełni z Panterą. PS. Im dłużej czytam wpisy na Twoim blogu tym bardziej się wciągam w historię Tawerny.MM
OdpowiedzUsuńDziękuję. Moja Tawerna kryje jeszcze dużo opowieści, którymi podzielę się z Wami gdy tylko będzie ich właściwa pora. Pozdrawiam MM.
UsuńDawno nie czytałam czegoś tak bardzo skłaniającego do przemyśleń.
OdpowiedzUsuńKiedyś miałam psa, i zginął pod kołami samochodu, długo nie mogłam sobie z tym poradzić. Później przygarnęłam pierwszego kota, najsłabszego z miotu, ze wsi gdzie nikt nie dba o to czy mruczki mają co jeść, gdzie przetrwać zimę. Po roku zabrałam do siebie kolejnego kota, zaniedbanego, zapchlonego, wychudzonego rudzielca.
Rodzice często mi mówią, że przesadzam z opieką nad nimi, mieszkam w środku lasu ale i tak nie wypuszczam ich na dwór "bez opieki" tak jak moi sąsiedzi robią ze swoimi kotami. I zastanawiam się kto ma racje, ja - (egoistycznie?) chodząc za nimi, i pilnując żeby nie wychodziły za płot, czy wszyscy inni mówiący mi, że nawet jakby coś im się stało to wiedziałabym że dałam im najwięcej swobody i wolności...
Byłam kilka razy w schronisku w moim mieście... Jest tam mnóstwo zwierząt. Tylko co jeśli "odgórnie" wyrzuca się wolontariuszy, nie dba o promowanie adopcji (w ciągu miesiąca z 30 kotów zrobiło się ponad sto). To strasznie przykre, że dla niektórych los zwierząt jest zupełnie obojętny...
Mam takie samo podejście i obserwacje jak Ty. Gdy kot żyje na wolności to oczywiście niech już będzie takim easy riderem, ale gdy decydujemy się na udomowienie go to nie wypuszczajmy go samopas. To nie jest żadne ograniczanie wolności, tylko wyraz odpowiedzialności za zwierzę, które się udomowiło.
UsuńW swoim "kodeksie spacerowym" dość dokładnie wyjaśniłem, dlaczego wychodzimy z kotem na spacer a nie wypuszczamy go samodzielnie z domu:
http://baldricksclaw.blogspot.com/2012/09/spacerowy-kodeks-cz-1-dlaczego.html
Niedaleko mnie mieszka pani, która co chwilę przygarnia jakieś koty, na mnie i chodzącego ze mną Mefisto na smyczy patrzy jak na dziwolągi a do jej durnego łba żadna refleksja nigdy nie przyszła po tym jak kilka razy w roku zbiera łopatką z asfaltu rozjechanego, któregoś z jej kotów.
Nie przejmuj się tym co mówią innym a wręcz edukuj ich, że myślą i postępują źle. Wiem, że nie można spodziewać się zrozumienia ale niech przynajmniej jedna lub kilka osób zastanowi się nad tym i być może zacznie postępować odpowiedzialnie.
Co do schronisk, to mam nadzieję podjąć współpracę z nowym kierownikiem. Na razie obserwuję go i "badam" jakim jest człowiekiem i fachowcem. Przynajmniej na dobry początek u mnie w pracy będziemy projektować kalendarz ze zdjęciami zwierzaków ze schroniska, na które przeznaczono by dochód ze sprzedaży tego kalendarza.
uff , trudno się pisze o tych którzy odeszli. Wazne że ktoś jednak zatrzymał ich w swojej pamięci, nie wszystkim byli obojętni. Wszystkie historie smutne: i o piesku i o kotku, szkoda Artura i Maniusia. Chciałam jeszcze wspomnieć o Maciusiu, jakoś tak mi zapadł w pamięć ten kotek. Też odszedł z tego padołu przez zaniedbanie biedulek.
OdpowiedzUsuńDziękuję, że wspomniałaś Maciusia. Ze zgrozą obserwuję, że jego śmierć niczego nie nauczyła tamtej pani. A jest jeszcze kilka kotów w moim sąsiedztwie, które niby mają dom a wałęsają się jakby go nie miały. Szkoda mi ich, bo tak jak obserwuję taki ich żywot jest dosyć krótki.
UsuńPo ostatnich wydarzeniach u Anki Wrocławianki, po dzisiejszym wpisie Pantery, trafiła do Ciebie w stanie - można powiedzieć - pewnego zawyżenia poziomu emocji. Po przeczytaniu tego posta mam znowu łzy w oczach. Tyle chciałabym napisać, muszę to sobie jakoś uporządkować.
OdpowiedzUsuńNapiszę tylko, że uważam za bardzo szczęśliwy fakt, że trafiłam na Twój blog, że dane mi było poznać, choć (jak dotąd) tylko wirtualnie, Ciebie, Lui i Waszych domowników. Zawsze z zainteresowaniem czytam Twoje posty; dają wiedzę, dają bodziec do zastanowienia, dają również okazję do pośmiania się.
Dzisiejszy wpis, choć z wielu przyczyn bardzo smutny, jest - jeśli można go tak określić - wspaniały i wzbogacający. Dziękuję.
Oczywiście miało być; "trafiłam".
UsuńAle to ja Tobie dziękuję za to, że z nami jesteś i zanurzasz się w nasze opowieści. Postaram się bywać aktywniejszy na łamach mojej Tawerny, bo przyznaję że od długiego czasu popełniam wpisy coraz rzadziej. Zawsze chciałem tu pisać "o czymś" a nie dla samego pisania więc uznałem, że lepiej dawkować historie niż pisać na siłę gdy czuje się niemoc. Oczywiście wolę "na wesoło" ale dzisiejszy wpis musiałem dodać, bo historie w nim zawarte wciąż mi zalegają na duszy.
UsuńRzeczywiście u Anki Wrocławianki od kilku dni rozgrywał się trzymający w napięciu serial - najważniejsze, że z przynajmniej w połowie szczęśliwym zakończeniem.
Pozdrawiam Cię serdecznie i być może do zobaczenie kiedyś w rzeczywistym a nie budyniowym świecie :)
Kocham,bezgranicznie kocham ludzi,którzy mają takie podejście do zwierząt.Od niedawna oglądam Wasz blog,znam historię ,Waszych kocurków.Właśnie zwierzęta,które potrzebowały pomocy,ślepe,kulawe,ranne ,są moim powołaniem.Czuję się za nie odpowiedzialna i to,że dochodzą do zdrowia dzięki mojej opiece ,daje mi największą satysfakcję.Niektórzy zachodzą w głowę,po co to Pani?,a ja wiem swoje,tak trzeba.I tym sposobem uzbierałam sporą gromadkę kotów ,U mnie koty się nie rozmnażają:są wysterylizowane,wykastrowane,nie wychodzące same. Pozdrawiam tak wspaniałych ludzi,którzy dają z siebie tyle ciepła i serca dla naszych braci mniejszych.
OdpowiedzUsuńWitaj. Dziękuję za Twój wpis, ciepłe słowa i za Twe wizyty w naszej Tawernie. Kocham zwierzęta, kocham koty, mam już kompletnego bzika na ich punkcie a nie zawsze tak było. Teraz już wiem jak dużo straciłem nie będąc kiedyś świadomym jakimi są cudnymi zwierzętami. Chyba najważniejsze w tej mojej miłości teraz to, że jest to miłość odpowiedzialna, z którą wiąże się ciągłe pogłębianie wiedzy na ich temat i ich potrzeb. Chciałbym mieć możliwość przygarnięcia i zaopiekowania się jeszcze jakimiś ale ta odpowiedzialność podpowiada mi, że sytuacja w jakiej jestem nie daje w tej chwili takiej możliwości. Dlatego pozostaję przy mojej dwójce M&M'sów by być dla nich na 100% a nie na "pół gwizdka". Podziwiam takich ludzi jak Ty - choć wiem, że niewiele zrozumienia znajdujesz wśród innych tych, dla których zwierzę to po prostu zwierzę a nie istotka posiadająca uczucia, potrzeby, odczuwająca i radość i ból czy smutek. A w kwestii sterylizacji potrzeba jeszcze eonów, by ludzie zrozumieli, że pozwalanie na niekontrolowany rozród prowadzi do tragedii tysięcy zwierząt, które umierają na ulicach czy w schroniskach. Pozdrawiam Cię i ściskam w imieniu mego małego "zwierzyńca" serdecznie.
UsuńNie wiem co wklepałam w google, ale chyba rudzi mężczyźni z długimi włosami, lub coś takiego i znalazłam ten blog. Tą stronę, wyszukiwanie poprzez zdjęcie czyli zdjęcie Artura no i przeczytałam jego tragiczną historię. Zawsze mi takich ludzi szkoda bo każdy jest jedyny w swoim rodzaju i nie powtórzą się już nigdy.
OdpowiedzUsuńZaczęłam czytać też pozostałe wpisy o kotach, o schronisku i bardzo spodobał mi się wiersz o powrocie w innym futerku (ciekawe czyjego autorstwa?)
Z zainteresowaniem czytałam wiele na tym blogu i myślę, że masz talent do pisania. Z tego co piszesz wynika, że jesteś interesującym człowiekiem i dlatego pewnie jeszcze nie raz tutaj zajrzę, zwłaszcza, że to, co piszesz jest inspirujące.
PS. Komentarze też czytam i ubawiłam się do łez :"Już cię nie lubię, bo zobaczyłam skórę na podłodze..."