poniedziałek, 1 października 2012

W Mieście Lwa

Odwiedziliśmy z Lui miasto lwa, czy też bardziej Lwa z dużej litery, gdyż nazwa Lwowa pochodzi od imienia syna księcia halickiego Daniela (Danyło). Książę według tradycji miał założyć w tym miejscu gród obronny około 1250 roku nazywając go Lwowem na cześć swego syna o imieniu Lew.

Mimo dość napiętego harmonogramu (o czym nieco dalej) i krótkiego pobytu we Lwowie udało się tak wygospodarować czas, bym mógł oprowadzić Lui choć po części Starówki. Uwielbiam Lwów, czuję się w nim bardzo dobrze. Może dlatego, że wszędzie czuć duch polskości z wielu pięknych okresów historycznych a architektura przypomina mój rodzinny Przemyśl - tyle że wszystko jest większe, bogatsze i z rozmachem. Dla Lui Lu była to pierwsza wizyta we Lwowie, ale obiecałem jej, że gdy nadarzy się okazja przyjedziemy tu na dłużej i pokażę jej więcej.


Lwów - jego stara, historyczna część - jest piękny, pełny magii i specyficznego, ciepłego uroku galicyjskich czy kresowych miast. Powiew historii, świadectwa różnych epok, śladów sławnych Polaków, którzy wybitnie zapisali się w polskiej historiografii, kulturze, sztuce, nauce, polityce czy wojskowości. O Lwowie, jego bogactwie zabytków, atrakcji turystycznych, historii chciałbym napisać przy okazji następnej, mam nadzieję, że dłuższej, wizyty - dziś kilka migawek z naszego pobytu...









Lwów, położony zaledwie 80 km od mego rodzinnego Przemyśla, odwiedzałem już kilkukrotnie, choć nie tak często jak bym chciał. Korzyści z bliskości położenia Lwowa od miejscowości, w której mieszkam, niweczy niestety granica polsko-ukraińska. Przejście graniczne Medyka (PL) - Szeginie (UA) przez lata stanowiło oblegany i dochodowy szlak przemytniczy, szczególnie dla drobnych szmuglerów przerzucającymi przez granicę tani alkohol i papierosy. U nas nazywa się ich mrówkami, gdyż potrafili kursować przez przejście piesze kilka razy dziennie tam i z powrotem próbując przemycić małe partie trefnego towaru ukrytego w najbardziej wymyślnych schowkach. Najczęściej pod ubraniem oklejali się paczkami czy wręcz kartonami papierosów, a alkohol  potrafili przemycać np. w prezerwatywach wpuszczonych w nogawki spodni. Przejście graniczne w Medyce było wielokrotnie głośnym tematem medialnym, a rozgrywające się tam dantejskie sceny, ze szturmowaniem granicy przez zdesperowane "mrówki" włącznie odbiły się nieraz głośnym echem w całej Polsce. Szczegółowe kontrole graniczne, czasem kilkugodzinne stanie w kolejce do odprawy w tłumie awanturujących się i średnio przyjemnie pachnących "mrówek", konieczność posiadania przy sobie "budżetu łapówkowego" w postaci kilku dolarów na "prezent" dla ukraińskich celników i pograniczników, nawet gdy się było zwykłym turystą a nie szmuglerem (tzw. kanapka - paszport z dolarową wkładką w środku).  Od kilku lat Medyka jest nie tylko granicą państwową, ale również Unii Europejskiej. Obostrzono przepisy, drobny przemyt lekko zamarł, bo stał się mało opłacalny, ale problemy na granicy pozostały. To wszystko powodowało, że Lwów zawsze był tak blisko z racji położenia a jednocześnie tak daleko poprzez kilkugodzinną gehennę na granicy.

Do Lwowa jeździłem przeważnie służbowo w sprawach kulturalno-turystyczno-promocyjnych mojego miasta, ale też w związku z moją muzyczną działalnością. M.in. dwukrotnie byłem partnerem odbywającego się na Ukrainie Festiwalu "Fort Missia", na który zabrałem swoje podopieczne zespoły, organizowałem też szaloną, prawie dwutygodniową trasę koncertową po Ukrainie z jednym z zespołów grającym "smiertnyj mietal", ale też zaglądałem do Lwowa towarzysko (szczegółów nie zdradzę, bo Lui zasadzi mi kopa w krocze). Tym razem był to również wyjazd częściowo służbowy. Braliśmy udział w Festiwalu Partnerstwa odbywającym się w samym Rynku Starego Miasta we Lwowie. Służbowo zabrałem na tamtejsze występy Big Band z naszej szkoły muzycznej, a prywatnie rock'n'rollowców z zespołu Pigs Like Pigeons. Opatrzony poważnymi glejtami od "wszystkich świętych" dopingujących polskie i ukraińskie służby graniczne do umożliwienia nam bezproblemowego przekroczenia granicy, rzeczywiście sprawnie znaleźliśmy się po stronie ukraińskiej. To było bardzo ważne, ponieważ miałem pod opieką 30 osób z różnymi instrumentami, gdyby procedura graniczna przebiegała jak zwykle i zaczęto by sprawdzać każdą trąbkę, torbę, spisywać to wszystko, wypytywać na co, po co, wymagać papierów na każdy instrument, to spędzilibyśmy tam cały dzień bez gwarancji przepuszczenia przez granicę.

Program Festiwalu we Lwowie był dopracowany bardzo szczegółowo, konkretne godziny prób i występów zespołów, oficjalnych spotkań i innych spraw organizacyjnych. Ukraińscy organizatorzy spisali się na medal a tamtejsi akustycy są dla mnie mistrzami świata. Bardzo pomogły nam wolontariuszki, dzięki ich zaangażowaniu wszystko poszło bardzo sprawnie, na tyle że mogliśmy urwać się na troszkę, by zwiedzić kawałek Lwowa.

Pigs Like Pigeons na scenie dali świetny i dobrze przyjęty przez ukraińską publiczność koncert - pod sceną brykała nawet para młodych w strojach ślubnych, która musiała zjawić się gdzieś z pobliskiej restauracji urywając się z własnego wesela na koncert :)



Do Przemyśla wróciliśmy w środku nocy. Bardzo miło wspominamy ten krótki pobyt we Lwowie - szkoda tylko, że mieliśmy tak mało czasu na zwiedzanie i skorzystanie z atrakcji oferowanych przez to piękne miasto. To co dla nas było krótką wycieczką, dla Mefisto jawiło się jako wieczność. Nie ukrywam, że moje myśli błądziły tam we Lwowie wokół naszego kocurka, który po raz pierwszy został sam na tak długo w domu. Od tamtej pory zawsze jak wybieram się do pracy czy na zakupy, Mefisto bardzo smutny i zaniepokojony, drepta wokół mnie w przedpokoju, jakby obawiał się, bym go więcej na tak długo nie opuszczał.


PS Ciąg dalszy wspominek ze Lwowa w następnym poście... Wybierzemy się w nim na poszukiwania lwowskich lwów....

16 komentarzy:

  1. Fajne zdjęcia i fajne kolaże :-)
    Masz zacięcie artystyczne :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, ze to był tak krótki pobyt, więc i zdjęć przywiozłem niewiele. Jeśli tylko będzie okazja trzeba będzie czmychnąć do Lwowa na dłużej.

      Usuń
  2. Fajnie że macie tak blisko do Lwowa :) Ale jednocześnie zdaję sobie sprawę jak daleko masz do nas ;))
    Bardzo ciekawy wpis ... Czekam na ciąg dalszy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, mieszkając w Przemyślu, mam wrażenie, że wszędzie mamy daleko - toż to już niemal koniec cywilizowanego świata :)

      Usuń
  3. Ja mam z kolei blisko do Berlina .... trzeba by wyskoczyć i pozwiedzać ;-)
    Bardzo fajna relacja, na zachętę :-))))))))))))
    Potęskniliście sobie trochę z Mefistem, nie obraził się :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze chciałem pojechać do Berlina, ale to kawał drogi ode mnie. Choć przyznam, że z europejskich miast to najbardziej urzekają mnie Budapeszt, Wiedeń i Praga (w tej akurat nie byłem, ale to moje marzenie).

      Usuń
  4. Wiecej Lwowa pliz! zawsze chciałam tam pojechać, niestety mnie również najbliżej było do Berlina :)
    A sam grasz na jakims instrumencie? Bo widzę że o Lwowie to muzyczna opowieść będzie:) U mnie w rodzinie sami muzycy z dziada pradziada ;) Dziadek grał na trąbce i akordeonie. Miał własny zespół muzyczny. Miał też pieniądze i fantazję i czasem wynajmowali kolejkę wąskotorową zamiast samochodu i tak z koncertów wracali do domu haha:) Ojciec też muzyk, grał na gitarze. No i mnie też szkolili przez lata. Ale nauka poszła w las... i to ciemny i głeboki ;)
    A na tym ostatnim zdjęciu to nie wiadomo czy Pan czy Kot bardziej stęskniony ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie będzie to muzyczna opowieść, bo i blog nie muzyczny :) A ten post jest przyczynkiem do kolejnego, w którym pokażę Wam jak tropiliśmy lwowskie lwy.

      Super masz rodzinkę! Zazdroszczę, bo muzyka w moim życiu jest bardzo ważna. Coś tam sobie pogrywam na gitarce, a właściwie pogrywałem - już od bardzo dawna stoi na stojaku i się kurzy. Zawsze moim marzeniem było granie we własnym zespole. Bardzo długo nie mogłem uzbierać pieniędzy na gitarę, gdy w końcu jakąś tam kupiłem, to zabrałem się za ćwiczenie i komponowanie. Założyłem kiedyś nawet zespół i byłem wtedy najszczęśliwszy na świecie, bo robiłem to co pragnąłem. Ale ta przygoda szybko się skończyła, tu gdzie mieszkam nikt nie podzielał mojej wizji muzycznej. Pomyślałem, że będę sobie dalej sam komponował, wynajmę kiedyś muzyków by to wszystko nagrać, ale to nie było to. Człowiek mimo, że to jego pasja to chciałby się tym dzielić z innymi. Brak zespołu, czy odpowiednich ludzi, z którymi miałbym przyjemność grania spowodowały, że porzuciłem te marzenia. Prawda też jest taka, że od lat prywatnie param się organizacją koncertów, współorganizacją festiwali, opieką nad innymi zespołami, więc całą energię włożyłem w tą działalność i zwyczajnie realizując marzenia innych zabrakło mi już czasu na realizację swoich. Po części jednak jestem nadal w muzycznym świecie, tyle że nie po tej stronie sceny :) Aaaa, zapomniałem dodać, że grałem też w młodości na akordeonie :)U nas na to się mówi cyja lub kaloryfer. Ale edukację na tym instrumencie marszczonym zakończyłem na rok przed planowanym ukończeniem ogniska muzycznego. Pan od instrumentu był tak wredny, że pewnego dnia zrzuciłem mu po prostu akordeon na stopy i zwiałem :)

      Usuń
  5. Ja mam najbliżej do Kaliningradu, ewentualnie do Wilna (choć trochę dalej), ale tam nie byłam.
    Relacja super, fajne zdjęcia; no to teraz czekam na dalszy ciąg.
    Nie lubię zostawiać Songa samego, ale tak było tylko raz i przychodziła do niego moja siostra. Potem tak jakoś wychodziło, że kiedy wyjeżdżałam na dłużej, zawsze zostawał z nim przynajmniej jeden z domowników
    Ninka..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żal mi go było straszliwie przed wyjazdem. Myślę, że to może też jakaś trauma po schronisku. Został przez kogoś porzucony i naszą nieobecność teraz bardzo przeżywa. Dłuższego wyjazdu bez Mefisto niż ten nie wyobrażam sobie.

      Usuń
  6. Założę się, że przez cały wyjazd zastanawiałeś się jak tam mój mały koteczek? ;))
    Ja we Lwowie nigdy nie byłam. W ogóle, wstyd się przyznać, ale nie byłam w żadnym wschodnim kraju... Chyba muszę to nadrobić, ale nie zostawiałam jeszcze kota na dłużej niż jeden dzień ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda... zakocenie totalne... w głowie Mefisto. To już psychiczne troszkę chyba :) Co do Lwowa i Wschodu, różne ma oblicza, ale można się zauroczyć i chętnie się tam wraca.

      Usuń
  7. Biedy ten Mefisto, tęskni za swoją Królową (to widać na każdym zdjęciu), a jego wstrętny personel zabrania mu wyrażenia jej swojego oddania i dodatkowo ośmiela się wyjechać na cały dzień! To się nadaje na niebieską linię!

    (dobrze, że w końcu choć trochę wyrwałeś się z domu. Nie byłam nigdy w Wilnie, a chciałabym kiedyś. Fajne zdjęcia i fajna przygoda)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Królową? Koronacja była jakaś? Przespałem? Przegapiłem? Przepiłem? Jak nie to dajcie zaproszenie, będzie albo bida albo biba :)

      Usuń
  8. Byłam we Lwowie dobrych kilka lat temu, ale ciągle tęsknię :-) Cóż, daleko mam, trudno się wybrać... Ciekawa jestem bardzo Twoich lwów lwowskich... :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Cześć, dzięki za zabranie na wycieczkę. To dla mnie zupełnie nie znane rejony. Pięknie tam macie, Proszę Pani i Pana:)

    :) Aga

    OdpowiedzUsuń